Dlaczego to zrobiłaś, Hillary?

 

Mariusz Zawadzki 13.04.2015

 

Prezydentura to nie jest jakaś korona, którą przekazują sobie dwie rodziny! - stwierdził niedawno były gubernator stanu Maryland Martin O'Malley. Chodziło mu oczywiście o Bushów i Clintonów, którzy - jak wydaje się całkiem realne - rządzili i będą rządzić Ameryka w latach 1989-2025 z ośmioletnią przerwą na Baracka Obamę.

 

W niedzielę ów czarny scenariusz nieco się przybliżył - Hillary Clinton, żona byłego prezydenta Billa Clintona, formalnie ogłosiła swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich 2016. Wkrótce w jej ślady pójdzie Jeb Bush, brat i syn dwóch ostatnich republikańskich prezydentów.

 

O'Malley nie jest obiektywny, bowiem sam rozważa kandydowanie. Ale niewątpliwie ma wiele racji. W ostatnich latach dużo się mówi w Ameryce o rosnących nierównościach ekonomicznych; o tym, że dziecko z biednej rodziny ma coraz mniejsze szanse awansu społecznego. Ameryka w coraz większym stopniu należy do milionerów i miliarderów. Powstaje coś w rodzaju systemu quasi-feudalnego, w którym los człowieka i jego przyszła pozycja decydują się w momencie narodzin. Sztafeta Bushów i Clintonów byłaby potwierdzeniem, że ten niezdrowy proces zachodzi nie tylko w finansach, ale także w polityce.

 

O dziwo Amerykanom, przynajmniej tym popierającym Demokratów, zdaje się to nie przeszkadzać. Byłoby wielką sensacją, gdyby ktoś inny zdobył partyjną nominację (zupełnie inaczej wygląda sprawa po stronie republikańskiej - tam Bush będzie miał ciężką przeprawę, a jego najgroźniejszym rywalem wydaje się Scott Walker, gubernator Wisconsin).

 

Osobiście - przyznam się tutaj do stronniczości - zupełnie nie rozumiem przyczyn dominacji pani Clinton. To fakt, jest kobietą, co w obliczu ponaddwustuletnich rządów mężczyzn w Białym Domu wydaje się sporą zaletą. Ale - jak twierdzą złośliwi - żeby być kobietą, trzeba najpierw być człowiekiem, tymczasem pani Clinton w publicznych wystąpieniach czasami przypomina cyborga.

 

Podaje się za rzeczniczkę praw kobiet, ale - jak zbadał prawicowy portal Washington Free Beacon - kiedy była senatorem, zatrudnionym w swoim biurze senackim kobietom płaciła 72 proc. pensji mężczyzn na równorzędnych stanowiskach! To nawet znacznie gorzej niż średnia z Waszyngtonu (w stolicy USA kobiety zarabiają ok. 90 proc. tego co mężczyźni na tych samych stanowiskach).

 

Jako sekretarz stanu w latach 2009-13 Hillary Clinton przeleciała - co skrzętnie wyliczyli jej zausznicy - 956 tys. 733 mile, czyli dystans równy dwóm powrotnym podróżom na Księżyc, ale wiele z tego nie wynikło. Oczywiście trudno winić za to, że Obama sam podejmował kluczowe decyzje i że polityka zagraniczna USA była ręcznie sterowana z Białego Domu, ale fakt pozostaje faktem - wielkich osiągnięć jako szefowa dyplomacji nie zanotowała.

 

Największą jej wadą jest - to znowu moja osobista opinia - nawet nie fakt, że jest uprzywilejowana, ale to, że uważa się za uprzywilejowaną. Pewne reguły, które obowiązują "zwykłych ludzi", jej nie dotyczą, bo nazywa się Hillary Clinton.

 

Przykładem jest tzw. afera e-mai-lowa, która wybuchła kilka tygodni temu. Okazało się, że kiedy Hillary była sekretarzem stanu, używała prywatnego maila. Cała korespondencja była zapisywana na serwerze, który Clintonowie zainstalowali w swoim domu w Nowym Jorku. W zeszłym roku przekazała do rządowych archiwów tysiące e-maili wysłanych "służbowo", ale skasowała 30 tys. e-maili "prywatnych". Przy czym sama zdecydowała, które które.

 

Republikanie podnieśli raban, że Hillary coś ukrywa. Jeb Bush przechwala się, że miał służbowe konto e-mailowe i całą jego zawartość ujawnił na swojej stronie internetowej. Ale nie w tym istota sprawy! Przecież Bush oprócz konta służbowego miał prywatne i - jeśli chciał - mógł prowadzić potajemną, poufną korespondencję w sprawach służbowych. I zapewne to robił, jak wszyscy politycy.

 

Istota sprawy jest taka, że wewnętrzne procedury w Departamencie Stanu zakazują używania prywatnych kont e-mailowych w sprawach służbowych. W 2011 r., czyli kiedy pani Clinton była szefową tego departamentu, wszyscy jego pracownicy dostali list przypominający o tym zakazie. Najwyraźniej uznała, że jej zakaz nie obowiązuje, bo ona jest uprzywilejowana.

 

"Zwykli Amerykanie potrzebują obrońcy i ja chcę być takim obrońcą" - mówi Hillary Clinton w wideoklipie, w którym ogłosiła swoją kandydaturę. Ale rok temu zwierzała się, że "kiedy z Billem wyprowadzaliśmy się z Białego Domu, byliśmy bankrutami". Kilka miesięcy przed wyprowadzką kupili dom za ileś tam milionów dolarów, a kilka miesięcy później zaczęli jeździć po Ameryce z wykładami, za które dostali dziesiątki milionów dolarów. Ktoś, kto w takiej sytuacji uważa się za "bankruta", ma nie tylko słabe kwalifikacje na obrońcę "zwykłych Amerykanów", ale w ogóle ma słaby kontakt z rzeczywistością.

 

W obliczu powyższego, a również biorąc pod uwagę fakt, że niedawno pani Clinton urodziła się wnuczka, wydaje się, że lepiej byłoby dla "zwykłych Amerykanów", gdyby dostała szansę sprawdzenia się w innej niż prezydent roli, tzn. w roli babci.