Amerykański sennik. Urojone i prawdziwe grzechy Baracka Obamy

 

Mariusz Zawadzki, Waszyngton

 

- Jestem bardzo podekscytowana tym, że mogłam tu przyjechać i poprzeć przyszłego senatora z Iowa, naszego przyjaciela Bruce'a Baileya! - mówiła Michelle Obama na wiecu wyborczym w stanie Iowa, co jest kolejnym potwierdzeniem starej prawdy, że słowo "friend", czyli "przyjaciel", jest jednym z najbardziej nadużywanych w USA.

 

Jeśli bowiem nie znamy jego nazwiska, to czy faktycznie jest naszym przyjacielem? Kandydat naprawdę nazywa się Braley, co przebiło się do świadomości pierwszej damy dopiero po kilkunastu minutach, kiedy tłum zaczął ją poprawiać. - Braley? Oj, chyba się starzeję! - stwierdziła.

 

Incydent z Iowa ma jeszcze drugi ponury aspekt - mianowicie: był on jednym z najbardziej interesujących wydarzeń w obecnej kampanii, która zakończy się głosowaniem 4 listopada. Wielu dziennikarzy i felietonistów zgodnie komentuje, że to "najnudniejsze wybory w ich życiu".

 

Kandydaci na kongresmenów - zarówno demokraci, jak i republikanie - nie zaproponowali Amerykanom żadnych nowych idei; skupiają się jedynie na krytykowaniu przeciwników. Republikanom przychodzi to znacznie łatwiej, bowiem Barack Obama jest oceniany pozytywnie tylko przez 40 proc. wyborców.

 

Początkowo prezydent deklarował: "W tych wyborach nie startuję, ale moja polityka jest poddana pod głosowanie". Jednak własna partia go za to skrytykowała i od tej pory - niechciany przez nikogo - zamknął się w Białym Domu i nie bierze udziału w kampanii (pojawił się na kilku zamkniętych imprezach dla darczyńców w charakterze celebryty, z którym bogaci sympatycy Demokratów chcą spożyć kolację, płacąc często po kilkadziesiąt tysięcy dolarów).

 

Jest to o tyle dziwne, że przecież dwa lata temu Obama wygrał reelekcję w znacznie gorszych okolicznościach. Bezrobocie spadło poniżej 6 proc., w ostatnich dwóch kwartałach gospodarka rośnie w dobrym tempie ok. 4 proc., deficyt budżetowy po raz pierwszy od wybuchu kryzysu, czyli od sześciu lat, spadnie poniżej 3 proc.

 

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Najprostsza odpowiedź jest taka, że wyborcy po prostu stracili cierpliwość. O ile po czterech latach byli jeszcze w stanie wybaczyć Obamie i zrozumieć, że odbicie się po największym kryzysie od 80 lat nie będzie ekspresowe, to po sześciu latach mają już dosyć. To prawda, generalne wskaźniki gospodarcze są obiecujące, ale profity z tego czerpią najbogatsi. Giełda w Nowym Jorku bije rekordy wszech czasów, tymczasem pensje klasy średniej - czyli amerykańskich przeciętniaków - wciąż są niższe niż w czasach przed kryzysem (jeśli uwzględnić inflację).

 

A zatem w tej sprawie Obama - który zapowiadał wyrównanie nierówności - faktycznie rozczarował. Ma też pecha, bo ostatni rok jest niedobry dla całego świata. Rosja bezczelnie atakuje Ukrainę i wykrawa z niej sobie Krym. Muzułmańscy fanatycy z łatwością rozbijają Irak, stworzony przez Amerykanów, i tworzą na jego gruzach samozwańczy kalifat. Amerykanie ostatnio zaś boją się, że epidemia wirusa ebola, który zabił już ponad 5 tys. ludzi w zachodniej Afryce, zagraża również im. O wszystkie te nieszczęścia Obama jest obwiniany, choć pozostaje wysoce dyskusyjne, czy mógł im zapobiec lub bardziej efektywnie przeciwdziałać.

 

Czy zatem prezydent jest krytykowany niesłusznie? W jednym zawinił na pewno - przyczynił się do dramatycznego podzielenia Ameryki, choć w kampanii 2008 r. zapowiadał, że ją zjednoczy.

 

Z badań naukowców Keitha Poole'a i Howarda Rosenthala wynika, że obecny Kongres jest najbardziej spolaryzowany od 1880 r. Republikanie zawsze głosują razem i przeciwko Demokratom (i na odwrót). Ale dotyczy to nie tylko zawodowych polityków, ale również zwykłych obywateli. W 1960 r. 5 proc. republikanów i 4 proc. demokratów twierdziło, że byliby niezadowoleni, gdyby ich syn czy córka poślubił(a) sympatyka przeciwnej partii politycznej. Obecnie twierdzi tak 49 proc. republikanów i 33 proc. demokratów.

 

Polityczne sympatie przesądzają nawet o sprawach, które powinny być zupełnie apolityczne. Obecnie 53 proc. demokratów i tylko 12 proc. republikanów uważa, że film "12 Years A Slave" - o niewolnictwie na południu USA w XIX wieku - powinien dostać Oscara. 68 proc. demokratów i tylko 26 proc. republikanów uważa, że z NBA należało wyrzucić właściciela NBA Los Angeles Clippera Donalda Sterlinga, który krytykował swoją kochankę za to, że przyprowadza na mecze za dużo czarnych.

 

Polaryzacja postępowała od lat, ale za Obamy nabrała dramatycznego przyspieszenia. "Zmiana" którą zapowiadał - m.in. wielka reforma ubezpieczeń zdrowotnych zapewniająca opiekę medyczną dodatkowym dziesiątkom milionów Amerykanów - wywołała opór społeczny, którego przejawem był konserwatywny ruch Tea Party w ramach Partii Republikańskiej.

 

W obecnych wyborach Demokraci zapłacą cenę za to, że ich prezydent zrobił coś istotnego (według jednych dobrego, według innych złego). Sam zresztą już od pewnego czasu za to płaci - ze względu na paraliż polityczny Waszyngtonu od dwóch lat nie jest w stanie uchwalić w Kongresie nic istotnego.

 

I zapewne już do końca świata historycy będą się spierać, czy Obama miał prawo wprowadzać reformy, o których było wiadomo, że sprzeciwia im się połowa lub prawie połowa obywateli.