Obama konsekwentny wobec Rosji

 

Mariusz Zawadzki

 

18.07.2014

 

Obama wyjaśniał wtedy: - Rosyjscy przywódcy muszą zdawać sobie sprawę, że ich skandaliczne zachowanie na Ukrainie będzie mieć konsekwencje, tzn. osłabienie rosyjskiej gospodarki i izolację Rosji na arenie międzynarodowej. Jeśli zachowania nie zmienią, będą kolejne sankcje.

 

Słowa powyższe, mówiono, są jedynie pogróżkami, z których Putin się tylko śmieje.

 

Jednak potem okazało się, że Obama jest jedynym zachodnim przywódcą, który zdecydował się na jakiekolwiek zauważalne sankcje. Kraje zachodniej Europy, w szczególności Niemcy i Francja, raczej pilnują, żeby ich interesy z Rosją nie ucierpiały.

 

W środę wieczorem, kiedy Obama ogłaszał kolejne sankcje - tym razem państwowym koncernom Rosnieft i Gazprom - powtórzył dokładnie te same słowa.

 

To znamienne, że jedynym krajem, który konkretnie występuje w obronie Ukrainy, jest właśnie Ameryka, która żadnych interesów na Ukrainie nie ma. Prawdę mówiąc, Ukraina, czyli niewydolne państwo gdzieś na rubieżach Europy, w ogóle Amerykanów nie obchodziła - dopóki nie stała się ofiarą rosyjskiej agresji. Wtedy Obama wkroczył do akcji. W swoim stylu, czyli ostrożnie, ktoś powie: przesadnie ostrożnie, ale - jak się wczoraj przekonaliśmy - konsekwentnie.

 

A wkroczył do akcji nie dlatego, że chciałby wciągnąć Ukrainę do "amerykańskiej strefy wpływów". Kilka razy powtarzał, że nie rozgrywa z Rosją żadnej geopolitycznej partii szachów i że zimna wojna już dawno się skończyła. Obama postanowił działać z dwóch istotnych powodów.

 

Pierwszy jest taki, że wszystkie narody, w tym Ukraińcy, mają prawo do samostanowienia. Drugi - że rosyjska agresja zagraża porządkowi, który panuje w Europie od II wojny światowej.

 

Wielu powie, że nowe amerykańskie sankcje nadal są za słabe, ale trzeba pamiętać, że są to jedyne realne sankcje, jakie mamy. I że wywołały one nerwowe reakcje polityków w Moskwie, a rosyjska giełda i rubel wyraźnie spadły. A zatem działają.

 

A przecież Obama ma jeszcze mocne karty w ręku. Wprawdzie wymiana handlowa między Rosją a Ameryką jest mikroskopijna i np. embargo byłoby mało skuteczne, ale przypomnijmy sobie, co się stało z portalem Wikileaks, który ujawnił sekretne raporty amerykańskiej armii, wywiadu i dyplomacji. W odwecie Waszyngton wymógł na operatorach kart kredytowych - Visa i MasterCard - żeby przestali obsługiwać wpłaty dla Wikileaks.

 

Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby Rosję spotkała podobna przykrość.

 

Dlaczego Obama nie przywali zatem z grubej rury, skoro ma takie możliwości? Gdyby to zrobił, Rosjanie zapewne okopaliby się w nacjonalistycznej, antyzachodniej twierdzy i prezydent USA zupełnie straciłby możliwość wpływania na nich. Tymczasem stopniowe, niespieszne zaostrzanie sankcji - bez histerii, bez dramatycznych gestów - ma tę zaletę, że Putin cały czas zdaje sobie sprawę, iż wisi nad nim amerykański bacik.

 

Trzeba mieć nadzieję, że taka świadomość podziała na niego tonizująco.

 

Oczywiście szansa na wygaszenie konfliktu na Ukrainie byłaby większa, gdyby nad Putinem wisiały dwa baciki - amerykański i europejski. Może warto się nad tym powtórnie zastanowić w Paryżu, Berlinie czy Warszawie? Szczególnie teraz, kiedy do listy ofiar tego konfliktu dopisujemy 295 pasażerów samolotu lecącego z Amsterdamu do Kuala Lumpur.