Więcej NATO w naszych stronach
Tomasz Bielecki
04.04.2014
Imperializm Putina dobitnie pokazuje, jak bardzo uzasadniony był
pośpiech Polski i innych krajów byłego bloku radzieckiego w drodze
nie tylko do NATO, ale i do UE.
O ile Kreml od dawna protestował wyłącznie
przeciw rozszerzeniu NATO, o tyle od kilku lat za geopolitycznego rywala uznaje
także Unię. W Brukseli panuje teraz przekonanie, że gdyby nie
udało się wciągnąć Bułgarii i Rumunii do UE w
2007 r., to niedługo potem Moskwa podjęłaby próby utrudniania
tego rozszerzenia naciskami energetycznymi i gospodarczymi.
Unia w sprawie swych nowszych członków spisuje
się dobrze - m.in. łoży grube pieniądze na politykę
spójności, pomaga wzrostowi dobrobytu oraz promuje państwo prawa.
Natomiast i opinia publiczna, i co najmniej część
rządzących w krajach naszej części Europy
powątpiewały od dawna, czy sojusznicy z NATO uzmysławiają
sobie coraz agresywniejsze zapędy Putina co do odbudowy rosyjskiej strefy
wpływów. A i teraz głównie w krajach nadbałtyckich
głośno padają pytania, czy już po Anschlussie Krymu
sojusznicy z Zachodu są naprawdę gotowi na długie, długie
lata porzucić mrzonki o budowie "wspólnej strefy bezpieczeństwa
od San Francisco do Władywostoku".
Kraje NATO zatwierdziły plany obronne Sojuszu dla
Polski i krajów nadbałtyckich dopiero w 2010 r., bo wcześniej na
Zachodzie rozpatrywanie hipotetycznego ataku ze strony poradzieckiej Rosji
uważano za przejaw wręcz histerii Polaków czy Litwinów. NATO w 2013
r. przeprowadziło manewry "Steadfast Jazz", w których
ćwiczyło m.in. odparcie ataku na Estonię ze strony niefikcyjnego
kraju - na użytek manewrów - o fikcyjnej nazwie Bothnia. Ale zdecydowano o
nich dopiero w polityczno-militarnej reakcji na rosyjskie ćwiczenia
prowadzone od 2009 r., w których scenariuszu znalazł się nawet symulowany
na papierze atak nuklearny na Warszawę.
A co po Krymie? Zadaniem wojskowych planistów jest
dmuchanie na zimne, czyli szykowanie reakcji nawet na mało prawdopodobne
przyszłe zagrożenia. Na razie USA wysłały kilkanaście
swych myśliwców do patrolowania przestrzeni powietrznej m.in. nad
Polską, co jest wybornym, lecz wystarczającym tylko w krótkiej
perspektywie wyrazem solidarności ze wschodnią flanką NATO. Ale
zadaniem Sojuszu na najbliższe tygodnie i miesiące jest
sformułowanie odpowiedzi obliczonej na dłuższą metę.
Planiści NATO już dostali zadanie oszacowania
potrzeb związanych z potencjalnym zagrożeniem ze strony Rosji, ale
być może dopiero wrześniowy szczyt Sojuszu w Walii podejmie
kluczowe decyzje. Bardzo prawdopodobne jest m.in. przekalibrowanie planów
obronnych i zintensyfikowanie ćwiczeń wojskowych w naszej
części Europy, ale decyzja o stałym stacjonowaniu większych
sił NATO w Polsce pozostaje kwestią otwartą. Dwie brygady w
Polsce - o których mówił niedawno Radosław Sikorski - to nie brzmi
teraz zbyt prawdopodobnie. Ale może jest szansa na choćby
mniejszą poprawę. Trzeba się też spodziewać, że
prezydent Obama na jesiennym szczycie NATO będzie żądał od
Europejczyków większych nakładów na obronę własnych krajów.
A co z samą Ukrainą? W NATO do jej
przyjęcia nigdy nie było i nie ma gotowości (potrzebna
byłaby jednomyślność członków Sojuszu). Głównym
motywem jest niechęć kilku kluczowych krajów do nasilania
konfrontacji z Rosją. Ale i sami Ukraińcy są w tej sprawie
podzieleni - Majdan walczył przecież o zbliżenie z Unią, a
nie z NATO. To nie znaczy, że Sojusz nie może im pomóc.
Na wojnę z Rosją nikt w USA i Europie nie ma
ochoty, ale - jak pisał niedawno Zbigniew Brzeziński - Zachód
powinien sygnalizować Rosji, że w razie inwazji ukraińska armia
może liczyć na szybkie wzmocnienie (sprzętowe, szkoleniowe) jej
zdolności obronnych. Jeśli Putin kalkuluje zyski i straty z
interwencji na wschodzie Ukrainy, niech liczy się z przewlekłym
oporem wzmocnionej przez Zachód armii ukraińskiej.
Traktat północnoatlantycki został podpisany 4 kwietnia 1949 r.,
ale np. USA ratyfikowały go dopiero w sierpniu i wtedy - po ratyfikacji
przez większość z 12 członków założycieli - NATO
zaczęło formalnie działać.