Jestem snowdenistą
Wojciech Orliński
07.02.2014
Kiedy ktoś - dziennikarz, polityk opozycji,
whistleblower, wszystko jedno - ujawni jakieś nieprawości obozu
władzy, najczęściej następują dwie reakcje.
Albo zarzuty są nieprawdziwe i wtedy przedstawiciele
władzy reagują szybkim i konkretnym dementi. Jeśli jednak
są prawdziwe, typową reakcją jest próba zmiany tematu:
przestańmy już mówić o treści przesłania, pomówmy o
posłańcu.
A kim on jest? A jakie ma grzeszki? A jakie haki są
na niego w jakich archiwach? A kto za nim stoi i czemu to wszystko
służy? Szukajmy tego kogoś, zamiast rozmawiać o meritum!
Strategię zmiany tematu doskonale znamy z naszego
życia politycznego, w którym jest standardowym zachowaniem dowolnego
polityka przyłapanego na czymkolwiek. Ale popularna jest we wszystkich
krajach i wszystkich ustrojach.
Ja jeszcze pamiętam propagandystów PRL, którzy
taką taktykę stosowali wobec opozycji demokratycznej. Mniejsza, co
Michnik czy Kuroń mówią o traktowaniu robotników w Radomiu. Pytajmy
raczej - za czyje dolary tak mówią i jakie wiadome środowiska
leją wodę na ten z góry określony młyn.
Przypomniał mi się ten język, gdy w
ostatnią sobotę czytałem w ''Magazynie Świątecznym
Gazety Wyborczej'' tekst Edwarda Lucasa o Snowdenie i jego e-booka na ten sam
temat. Dowody na współpracę Edwarda Snowdena z rosyjskim wywiadem
Lucas ma równie mocne jak propaganda PRL na agenturalność Kuronia i
Michnika. To rozumowanie: ''komu to służy, jeśli nie wrogom
naszego państwa''.
Czy ja - jako ''snowdenista'', jak to określa Lucas
- mam jakieś dowody na niewinność Snowdena? Oczywiście,
że nie mam. Pomijając jednak mój ogólny brak entuzjazmu wobec
''udowadniania niewinności'', wyjaśnię, dlaczego w to nie
wierzę.
***
Z historii szpiegostwa wynika, że jeśli
jakiś wywiad zdobędzie dostęp do sekretów wroga, priorytetem
staje się ukrywanie źródła - żeby przeciwnik tego
dostępu nie zamknął, aresztując ''kreta'' czy
zmieniając szyfry. Pokazuje to historia ''projektu Venona'', dzięki
któremu amerykański wywiad zyskał dostęp do radzieckich
szyfrogramów.
Wywiad ZSRR używał ''szyfru tabliczki
jednorazowej'', który teoretycznie jest niemożliwy do przełamania.
Zdecydował najsłabszy czynnik - ludzki. Z powodu błędów i
niedbalstwa rosyjskich agentów Amerykanie przełamali ten szyfr i nagle
działalność radzieckiej agentury w USA nie miała dla nich
tajemnic.
Nie mogli jednak aresztować wszystkich agentów, bo
od razu pokazaliby przeciwnikowi, że znają jego sekrety. Stąd
chaos antykomunistycznych procesów okresu maccartyzmu. FBI wiedziało, kto
jest rosyjskim szpiegiem, ale nie mogło tego ujawnić - senator
McCarthy i Komisja ds. Działalności Antyamerykańskiej
oskarżali więc przypadkowe osoby, żeby wysłać Rosjanom
sygnał, że Amerykanie są w lesie.
Ale Rosjanie i tak od 1949 r. wiedzieli o Venonie, bo za
sprawą współpracy sojuszniczej o sekrecie dowiedział się
człowiek Łubianki w wywiadzie brytyjskim Kim Philby. Nie zmienili
jednak szyfrów, bo nie chcieli, żeby Amerykanie się dowiedzieli,
że oni wiedzą - i tak dalej. W wojnie wywiadów wygrywa ten, którego
wiedza znajduje się na szczycie przekładańca ''my wiemy, że
oni wiedzą, że my wiemy, że oni wiedzą, że my
wiemy...''.
W tej sytuacji po prostu trudno mi uwierzyć, że
rosyjski wywiad, mając swojego człowieka z dostępem do
najtajniejszych sekretów NSA, pozwoliłby mu najpierw ostrzegać
internautów przed amerykańską inwigilacją anonimowo (do maja
2012 r. Snowden pisał o tym pod pseudonimem ''TheTrueHOOHA'' na forum
technologicznego serwisu Ars Technica), a potem przekazać wszystko mediom.
Odwrotnie: zapłaciliby mu ogromne pieniądze,
żeby się nie wychylał i ukrywał swoje poglądy.
Prawdziwi rosyjscy szpiedzy, jak Aldrich Ames, Robert Hanssen czy Earl Edwin
Pitts, nie biegali przecież ze swoimi rewelacjami po gazetach, tylko
przekazywali je potajemnie oficerom prowadzącym.
Koronnym dowodem według Lucasa jest podróż,
którą Snowden odbył do Indii w 2010 r. Po co mu to było? ''Ta
podróż nie ma sensu'' - oskarża Lucas i pisze, że ''Indie to
bardziej przyjazne terytorium dla rosyjskich szpiegów chcących
porozmawiać ze swoim źródłem od miejsca takiego jak Japonia czy
Szwajcaria''.
Znów: historia prawdziwych szpiegów w USA pokazuje,
że geografia nie jest czymś, co przeszkadzałoby w działaniu
KGB czy SWR. Pitts spotykał się ze swoim oficerem w Nowym Jorku,
Hanssen i Ames w Waszyngtonie. Anne Chapman, bodajże najsłynniejsza
rosyjska agentka wszech czasów, prowadziła biuro na Wall Street.
Może i Lucas ma rację, że podróż Snowdena
do Indii nie miała sensu, ale jeśli on nigdy nie odbył
żadnej pozbawionej sensu podróży, musi mieć bardzo nudne
życie. O sobie wiem tyle, że można by mi łatwo
udowodnić współpracę z dowolnym wywiadem tylko na podstawie
licznych odbywanych przeze mnie podróży, które absolutnie nie miały
sensu (i kto mi uwierzy, że nadłożyłem kawał drogi
tylko dlatego, że jakieś miejsce występuje w filmie, serialu,
powieści albo grze komputerowej?).
I co Rosjanie mieliby osiągnąć za
cenę spalenia tak cennego źródła w amerykańskim wywiadzie? Skłócić sojuszników - sugeruje Lucas i bije na alarm, że z winy Snowdena ''w Niemczech
i innych europejskich krajach kwitnie antyamerykanizm''.
Wydaje mi się to zbyt małym zyskiem odniesionym
za zbyt dużą cenę. Antyamerykanizmu w Europie nie trzeba
podsycać grą wywiadu.
Europejski antyamerykanizm to cena, którą Ameryka
płaci za wciągnięcie nas w iracką awanturę
kłamstwami na temat ''broni masowego rażenia''. To sprawiło,
że nawet ja, fanatyczny wielbiciel amerykańskiej historii, kultury i
politycznych wynalazków takich jak ''pierwsza poprawka'' czy ''pozew
zbiorowy'', nabrałem głębokiej nieufności wobec tego kraju
i jego polityki zagranicznej.
***
Jeśli pojawią się jakieś dowody winy
Snowdena, oczywiście potępię go jako szpiega. Ale nawet to nie
zmieni mojej ogólnie pozytywnej oceny tego, co zrobił.
Cieszę się, że korporacje takie jak Google
i Facebook zaapelowały do prezydenta Obamy o poskromienie inwigilacji
internautów - ale nie zrobiłyby tego bez rewelacji Snowdena. Cieszę się,
że sam prezydent Obama zapowiedział reformę inwigilacji i
rezygnację m.in. ze szpiegowania sojuszników - ale nie zrobiłby tego
bez rewelacji Snowdena. Cieszę się, że ICANN i IETF,
zarządzające internetem organizacje teoretycznie pozarządowe,
praktycznie powiązane z rządem USA, wreszcie zaczęły
się od niego uniezależniać - ale nie zrobiłyby tego bez
rewelacji Snowdena.
Przykłady można mnożyć. Bez Snowdena
nie mielibyśmy całej tej dyskusji na temat granic inwigilacji,
wyważenia między bezpieczeństwem a prywatnością i
potrzeby cyfrowej niezależności Unii Europejskiej, która
gruchnęła w połowie zeszłego roku.
To są najważniejsze pytania dzisiejszej
cywilizacji. Ale do połowy 2013 r. zbywano je komunałami typu
''przecież wiadomo, że wszyscy wszystkich podsłuchują''
albo ''postępu nie da się powstrzymać''.
***
Tymczasem o ile to oczywiste, że służby
specjalne powinny działać w internecie - tak samo oczywiste jest to,
że ich działalność tam powinna podlegać
zewnętrznej kontroli. Nie można powiedzieć ludziom ze
służb ''róbta, co chceta''. Tymczasem to jest właśnie
najważniejsze w rewelacjach Snowdena - nie to, że
podsłuchują, tylko że nikt tego nie kontroluje.
Amerykański sąd FISC, który powołano w
1978 r. do nadzorowania inwigilacji, okazał się maszynką do stemplowania.
Mechanicznie akceptował wszystko, czego służby
zażądały - nawet tak skandaliczne pomysły jak przekazanie
metadanych wszystkich abonentów amerykańskiej telefonii komórkowej jak
leci albo podsłuchiwanie sojuszników.
Do sprawy Snowdena Amerykanie nawet nie próbowali
wyważać proporcji między prywatnością a
bezpieczeństwem. Po prostu jednostronnie zadeklarowali koniec
prywatności i zaczęli tak traktować resztę świata.
Dobrze pokazuje to historia transatlantyckich
przepychanek w sprawie systemu bankowych przelewów SWIFT oraz danych
pasażerów lotniczych. Amerykanie domagali się od nas dostępu do
naszych baz danych, żeby szukać w morzu danych przestępców i
terrorystów.
Unia Europejska odpowiadała: no dobrze, ale
zastanówmy się, czy naprawdę potrzebujecie wszystkich danych jak
leci? Przecież jeśli chodzi wam o wyszukiwanie osób, które się
zachowują podejrzanie, możemy to zrobić tak, że damy wam
dostęp tylko do części informacji, tak żeby chronić
prywatność niewinnych osób, a jak odkryjecie coś podejrzanego,
damy wam resztę danych dotyczących konkretnej osoby.
To tylko przykład na to, że można
próbować szukać pośredniej drogi zapewniającej tajnym
służbom możliwość szukania terrorystów i
przestępców, a jednocześnie chroniącej prywatność osób
niewinnych. Tak to ma wyglądać po europejsku.
I tak to wyglądało - w teorii - po
amerykańsku. Dopiero Snowden ujawnił, że amerykańskie
służby łamią amerykańskie zasady nawet wobec
amerykańskich obywateli (nie mówiąc już o reszcie świata).
Szef NSA Keith Alexander i szef całego wywiadu James Clapper
okłamywali własnych obywateli, a dzięki Snowdenowi
przyłapano ich nawet na kłamstwie w parlamencie.
Czy ważniejsze jest to kłamstwo, czy pytanie o
to, czy osoba, która to ujawniła, jest agentem rosyjskim, chińskim
czy zgoła marsjańskim?